Pięć lat po zamachach w Brukseli. Proces terrorystów wciąż nie ruszył

Świat
Pięć lat po zamachach w Brukseli. Proces terrorystów wciąż nie ruszył
commons.wikimedia.org/Zinneke/CC-BY-SA-3.0
Zamachowcy-samobójcy zdetonowali materiały wybuchowe na lotnisku Zaventem w Brukseli i na stacji metra Maalbeek w godzinach porannego szczytu

W poniedziałek, 22 marca, mija pięć lat od zamachów bombowych w Brukseli. Zginęły w nich - nie licząc zamachowców-samobójców - 32 osoby, w tym 61-letnia Polka. Proces pozostałych przy życiu terrorystów związanych z Państwem Islamskim rozpocznie się w 2022 roku. Śledczy ustalili, że dwóch zamachowców zabiło przed właściwą akcją "dla wprawy" starszego mężczyznę.

Na początku grudnia 2020 r. rozpoczęły się przesłuchania sądowe 13 osób podejrzanych o udział w zamachach terrorystycznych w Brukseli sprzed pięciu lat. Posiedzenia trwały dwa tygodnie, odbywały się za zamkniętymi drzwiami, z zachowaniem najwyższych środków bezpieczeństwa, w byłej kwaterze głównej NATO w brukselskiej dzielnicy Evere.

 

ZOBACZ: Abdeslam planował następne operacje terrorystyczne

 

We właściwym procesie, który rozpocznie się w 2022 roku, na ławie oskarżonych zasiądzie 10 osób - zdecydowali sędziowie. Wcześniej, sześciu terrorystów będzie sądzonych w osobnym procesie we Francji. Za zamachy w Paryżu z listopada 2015 roku i z Brukseli z 2016 r. odpowiada ta sama komórka Państwa Islamskiego (IS).

 

Wśród oskarżonych jest Marokańczyk Salah Abdeslam, który brał też udział w atakach w stolicy Francji. Został schwytany w Brukseli 18 marca 2016 r. Jego aresztowanie mogło skłonić innych członków grupy do przyspieszenia realizacji planów ataku. Cztery dni później zamachowcy-samobójcy zdetonowali materiały wybuchowe na lotnisku Zaventem w Brukseli i na stacji metra Maalbeek w godzinach porannego szczytu.

 

Inny spośród oskarżonych, to Syryjczyk Osama Krayem. W trakcie przesłuchań zeznał on, że dwaj spośród zamachowców samobójców - Marokańczycy Ibrahim i Khalid El-Bakraoui, byli odpowiedzialni za jeszcze jedną zbrodnię. W 2014 roku mieli oni zastrzelić w dzielnicy Jette w Brukseli przypadkowo wybraną ofiarę, "żeby sprawdzić, jak to jest". Ich wybór padł na 76-letniego Paula-Andre Vanderperrena, który wracał wieczorem z kawiarni po obejrzeniu w telewizji meczu swojego ulubionego klubu piłkarskiego Anderlecht. Morderstwo nigdy formalnie nie zostało rozwikłane.

 

W porannych atakach w Brukseli śmierć poniosły 32 osoby, nie licząc trzech zamachowców samobójców. Rannych zostało 340 ludzi.

 

- To był wtorek Wielkiego Tygodnia. Była piękna pogoda - taka jak potrafi być w Brukseli, kiedy nie jest szaro i deszcz nie próbuje utopić miasta. Pracowałam wtedy na ostatnim piętrze w budynku przy Rue Philippe Le Bon. Usłyszeliśmy hałasy na ulicy. Z naszych biur nie dało się zobaczyć, co się dzieje - opowiada PAP urzędniczka Komisji Europejskiej Julia Kownacka (imię i nazwisko zmienione na życzenie rozmówczyni - red.), która w momencie zamachu była w bezpośrednim sąsiedztwie stacji metra Maalbeek.

"Pamiętam pustkę i ciszę"

- Najpierw jeden dźwięk R-ki na sygnale. Potem drugi, trzeci. Coraz więcej. Chciałam wyjść i sprawdzić, co się stało. Ktoś rzucił pytanie: a może to jakaś bomba? Zaczęliśmy szukać w internecie - znak czasów. Nie było żadnych informacji. Syren było coraz więcej. Ktoś na jakimś portalu znalazł informację, że być może coś się wydarzyło w Brukselskim metrze - wspomina.

 

ZOBACZ: Świat reaguje. "To czarny dzień dla Europy"

 

- Wzięłam komórkę. Nie było sygnału sieci. Nie tylko u mnie. Chwyciłam za telefon służbowy i zadzwoniłam do rodziców. Powiedziałam: "Były zamachy na lotnisku Zaventem. Być może też w metrze. Chciałam wam powiedzieć, że żyję. Jestem zdrowa. Nie przejmujcie się, wszystko będzie dobrze". Odłożyłam telefon i zjechałam na dół. Jeden z ochroniarzy rozmawiał rozgorączkowany przez telefon. Drugi zaczął za mną wołać "Madame, madame!", żebym nie wychodziła. Zignorowałam go i wyszłam - opowiada Kownacka.

 

- Na ulicy nie było nikogo: żadnych samochodów, rowerzystów - żadnych ludzi. To nie było normalne o tej porze w Brukseli. Około 9.30. Cisza i pustka mnie ogłuszyły tak, że dopiero w drugiej chwili zauważyłam wózek inwalidzki, a na nim człowieka z poparzoną twarzą. Obok dwóch ratowników siedziało na murku i płakało. Na chodniku leżał ktoś jeszcze. Wszędzie porozrzucane gaziki opatrunkowe i strzykawki - relacjonuje.

 

- Poszłam w kierunku wejścia do metra na Rue Joseph II. Tam tez pusto. Podbiegł do mnie policjant z krzykiem: "Jesteś nienormalna? Chcesz zginąć?". Ruszyłam w stronę budynku KE Charlemagne. Mniej więcej w jego okolicy zaczynał się kordon - koło Chaussee d'Etterbeek. Tam zbierali się ludzie. Fotoreporterzy i dziennikarze zaczęli mi robić zdjęcia i pytać, czy byłam w metrze? Czy udzielę im wywiadu? Czy widziałam co się stało? Czy mam zdjęcia? Powiedziałam: "Nie"  - wspomina świadek wydarzeń sprzed pięciu lat.

"Państwo upadłe" i "Turbo-Dżihad"

12 kwietnia 2016 r. Belgijski parlament federalny przegłosował powołanie komisji śledczej do zbadania okoliczności ataków i ustalenia tych, którzy im nie zapobiegli. Okazało się, że był to "brak koordynacji między tajnymi służbami", "wadliwa komunikacja" i "zbyt wiele procedur biurokratycznych". Głównie członkowie komisji zajmowali się jednak odpieraniem zarzutów rozsierdzonej sąsiadki - Francji, która miała Belgom za złe, że w brukselskiej dzielnicy Molenbeek pozwolili zagnieździć się terrorystom z pokolenia "turbo-dżihadu".

 

ZOBACZ: Media reagują na zamachy. Przegląd okładek dzienników z całego świata

 

Terminem tym, używanym m.in. w Niemczech określało się osoby z drugiego lub trzeciego pokolenia muzułmańskich imigrantów, którzy zdecydowali się wyjechać do Syrii i wstąpić w szeregi bojowników Państwa Islamskiego, bądź wspierać je w inny sposób. Odsetek obywateli Belgii, którzy pojechali na wojnę na Bliski Wschód był najwyższy ze wszystkich krajów UE. Według różnych szacunków było to od 440 do 500 osób. Na 11 mln wszystkich mieszkańców Belgii 500 tys. to muzułmanie.

"Ludzie przestali zdejmować słuchawki"

- W tygodniach, które nadeszły po zamachach w wiadomościach stale pojawiały się komunikaty, żeby mimo wszystko się nie bać. Bo część ludzi wpadła w panikę: wielu przestało jeździć metrem, przestało wychodzić z domów. Myśleli, że zamykając się w domach, zminimalizują zagrożenie dla swojego życia. Nie zauważyli, że de facto przestali żyć. Dlatego politycy i media apelowały, żeby nie skupiać się na strachu. Żeby nie dać tej satysfakcji terrorystom - przypomina Julia Kownacka.

 

ZOBACZ: Ekspert: to mogła być siatka Salaha Abdeslama, uważanego za koordynatora listopadowych zamachów w Paryżu

 

- Inni zachowywali się inaczej. Wiele tygodni po zamachach ludzie przychodzili pod stację Maalbeek i składali kwiaty. Karteczki na chodniku. Robili graffiti. Przez jakiś czas sama stacja była zamknięta. Pociągi przejeżdżały przez nią bez zatrzymywania się. Zawsze milkły wtedy rozmowy w metrze. Pasażerowie robili znak krzyża. Tydzień po tygodniu życie wracało jednak do swojego poprzedniego biegu. Za jakiś czas ludzie przestali zdejmować słuchawki z uszu, kiedy pociąg przejeżdżał przez Maalbeek. I nie przerywali już rozmów - konkluduje rozmówczyni PAP.

ms/ PAP
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Przeczytaj koniecznie