Jesienne czyszczenie przedpoli. Nowy sezon w polityce
W nowy sezon polityczny wchodzimy w chwili, gdy dwa największe obozy polityczne przechodzą przegrupowanie, czyszczenie przedpola i przygotowują strategie na kolejne miesiące, jeśli nie lata działania. Zarówno Zjednoczona Prawica, jak i Koalicja Obywatelska stoją dziś na rozstaju dróg, a każdy wybór niesie za sobą szereg trudności i niedających się do końca przewidzieć reakcji wyborców i działaczy.
Zacznijmy od rządzących. Bez wątpienia ostatnie tygodnie przyniosły niemal otwarty konflikt dotyczący funkcjonowania koalicji rządowej - i nie ma w tym niczego zaskakującego, biorąc pod uwagę, że jesteśmy w środku debaty nad rekonstrukcją rządu i w trakcie negocjacji nad nową umową koalicyjną. Rozgrywka jest piętrowa, a gracze - jak to w polityce - lubią posługiwać się znaczonymi kartami i nie zawsze czystymi posunięciami.
Polski "House of Cards" o lokalnym znaczeniu
Gra przybiera czasem wręcz groteskowe wymiary. Jeden z ważniejszych polityków PiS: "Miewamy »House of Cards« na miarę polskich możliwości i w lokalnym znaczeniu". Historia z odwołanym kuratorem w Łodzi miała być jednym z odcinków takiego serialu: on sam wiedząc, że jest jedną nogą za burtą i znając dyskusje polityczne wokół praw mniejszości, udał się do TV Trwam, by podkręcić swój przekaz na temat mniejszości seksualnych. Efekt? Solidarna Polska ujęła się za wyrzuconym urzędnikiem, chociaż jego odwołanie - zdaniem naszych rozmówców - było uzgodnione dużo wcześniej, a wypowiedź o "wirusie LGBT" jakkolwiek językowo poza sferą przyjętych standardów i politycznie szkodliwa, była tylko próbą gry łódzkiego kuratora o własne stanowisko. Skądinąd grą nieskuteczną, niemniej jednak nie brakowało polityków, komentatorów i wyborców, którzy zagrali w orkiestrze oburzenia.
ZOBACZ: Politycy nie chcą być ministrami. O rekonstrukcji przed rekonstrukcją
"Ziobryści robią wszystko i wykorzystują każdą okazję, by pokazać się jako partia bardziej konserwatywna i wierna wartościom niż PiS" - słyszymy w Prawie i Sprawiedliwości. Przeciąganie liny dotyczące kursu, jaki obóz "dobrej zmiany" obejmie jesienią to tylko jedna z przesłanek (choć prawdziwa), bo wakacyjnych plotek jest wiele. Garść z nich: powodem takiej, a nie innej strategii Solidarnej Polski miała być rozmowa Jarosława Kaczyńskiego ze Zbigniewem Ziobrą w której ten ostatni otrzymał jasny sygnał, że furtka powrotu do PiS jest zamknięta. Inna z pogłosek: deklaracja prezesa PiS w nieoficjalnych, wewnętrznych rozmowach, że jego następcą będzie Mateusz Morawiecki i rozmowa dotyczy, kiedy, a nie czy to nastąpi. W tej logice Ziobro prędzej czy później będzie musiał pójść na swoje, bo z szefem rządu łączy go dziś wyłącznie taktyczne zawieszenie broni (i tak bywa, że niedotrzymywane). Wreszcie przesłanka natury strategicznej - przy braku wspólnej listy PiS z mniejszymi koalicjantami w roku 2023 (a taki scenariusz jest na stole przy rozmowach liderów PiS z Porozumieniem i Solidarną Polską) gra ziobrystów ma być obliczona już na rok 2023, a może i 2025 i wybory prezydenckie.
"Zapasy przy opuszczonej kurtynie"
Wszystko to jednak więcej szeptanki obliczone na doraźny efekt negocjacyjny niż poważne analizy. O ile Solidarna Polska przyjęła kurs publicznego kontestowania tego, co dzieje się w Zjednoczonej Prawicy i otwartej rozmowy o przyszłości, o tyle Porozumienie skupiło się na grze kuluarowej. "Powiem szczerze: nas cieszy ta zadyma między ziobrystami a PiS. Gdy oni prowadzą zapasy przy opuszczonej kurtynie, my robimy swoje" - słyszę od polityka z władz Porozumienia. Do rządu chce też wrócić Jarosław Gowin, niemniej jednak otwartym pozostaje pytanie o przyszłość dotychczasowej wicepremier Jadwigi Emilewicz. Poważnego miejsca dla obojga liderów Porozumienia w rządzie nie będzie - tym bardziej, jeśli zrealizowany zostanie scenariusz poważnego odchudzenia rządu o kilka resortów. Gowinowcy chcieliby też przynajmniej utrzymania swojej strefy wpływów w spółkach Skarbu Państwa i możliwości wpływania na przyjęty kurs przy decyzjach stricte gospodarczych. Regularnie zgłaszają też swoje aspiracje i wątpliwości co do sytuacji mediów publicznych. Podobnie jak swojego czasu prezydent Andrzej Duda - bezskutecznie.
ZOBACZ: "Rząd premiera Morawieckiego rozpada się w sposób niekontrolowany"
W PiS jest jednak niemała frakcja polityków, którzy chętnie zamieniliby kurs roboczo nazwany "tożsamościowym" na pragmatyczny, oparty o skupienie się na zasobności portfeli Polaków, a nie ideowej wojnie cywilizacji, ideologii i otwieranych frontach z instytucjami unijnymi. Główny ośrodek tego rodzaju strategii osadzony jest w Kancelarii Premiera. Gdy tylko mówi się o tym parlamentarzystom Solidarnej Polski, odpowiedź jest natychmiastowa: "Nie ma mowy. Żadnej polityki ciepłej wody w kranie, nie po to wygrywaliśmy wybory, żeby teraz skupić się na czystym administrowaniu" - tłumaczą nasi rozmówcy z partii kierowanej przez Zbigniewa Ziobrę. Wyliczankę priorytetów przedstawiano już oficjalnie w mediach społecznościowych: ustawa medialna i "dekoncentracja" czy też "repolonizacja", powrót do ustawy o RIO ograniczającej kompetencje samorządów, kontynuacja zmian w wymiarze sprawiedliwości. "Tak, będzie o to spór z Brukselą i pewnie kilkoma innymi stolicami, ale taka jest kolej rzeczy przy naruszaniu status quo" - słyszymy.
O wiele bardziej sceptyczni są ludzie premiera Mateusza Morawieckiego, którzy przekonują w nieoficjalnych rozmowach, że to prosta droga do powtórzenia historii z ustawą o IPN i sporem o status Małgorzaty Gersdorf. "Wiele dymu, awantury, stracenia sił i szans, a na końcu tak czy inaczej konieczność wycofania się. Po co nam powtórka z rozrywki?" - tłumaczą. W Pałacu Prezydenckim patrzą na te przepychanki z dystansem: "Ustawa o samorządach? Proszę bardzo, ale już raz od nas było weto. Musiałaby być zupełnie inaczej napisana" - przekonują nasi rozmówcy.
Bartoszewski o koalicji PSL z PiS
Gdzieś na końcu tego sporu jest również ścieżka wyboru koalicjanta. Mrugnięcie okiem Władysława Teofila Bartoszewskiego, który w poranku Siódma9 zasugerował, że koalicja z PiS jest możliwa, gdyby obóz rządzący oddał wpływ na resort sprawiedliwości, to jeden z sygnałów, że coś jest na rzeczy. Ludowcy utrzymują bieżący kontakt z Prawem i Sprawiedliwością - wielkiej miłości nie ma, ale elementarny poziom zaufania i regularność roboczych spotkań są zachowane, tym bardziej, że przychylnym okiem patrzy na te zabiegi prezydent.
ZOBACZ: Koalicja PSL- PiS? "Idziemy swoją drogą"
Andrzej Duda kilka tygodni temu zaprosił do Belwederu ponad stu polityków PSL (różnego szczebla) - oficjalnie na otwarcie sali Wincentego Witosa i wspomnienie rządu obrony narodowej, jaki ten stworzył sto lat temu. Wypito po lampce wina, odbyto szereg kurtuazyjnych rozmów, obniżono temperaturę sporu. Prezydent na jednym ze spotkań ze swoimi współpracownikami miał też przekonywać, że dynamika zmian w polityce jest taka, że prędzej czy później PiS będzie musiał otworzyć się i na PSL, Kukiz'15 i na Konfederację, by utrzymać władzę - tym bardziej, jeśli miałaby ona być osadzona w tradycyjnych wartościach i bez głębszych społecznych resetów. Stąd zresztą był kampanijny pomysł na Koalicję Polskich Spraw. I stąd też niezobowiązujące gołąbki pokoju wysyłane z Nowogrodzkiej do siedzib wspomnianych ugrupowań. Chleba z tej mąki szybko nie będzie, ale zaczyn jest robiony.
Dyskusja o przyszłości Platformy
Tyle jeśli chodzi o obóz rządowy. Ale sporo dzieje się również po stronie opozycyjnej, a zwłaszcza w Koalicji Obywatelskiej. Dyskusje o przyszłości Platformy Obywatelskiej prowadzone są w zasadzie z otwartymi przyłbicami, podobnie jak debata na temat jakości przywództwa Borysa Budki. Jeden z czołowych polityków PO: "Rozumiem, że Borys przyznał się do błędu w sprawie głosowania nad podwyżkami i dealu z PiS. Ale styl pozostawia wiele do życzenia. W piątek wysyła ludziom z partii jasny sygnał, żeby być »za«, w sobotę i niedzielę milczy, w poniedziałek robi z siebie bohatera, że jest »przeciw«. Nie wiem, czy medialnie się obronił, ale tak nie kieruje się partią" - przekonuje.
Kwestia podwyżek otworzyła w Platformie puszkę Pandory. Dyskusje nad tym, kto ma zastąpić Budkę jako przewodniczącego klubu, a nawet to, w jakim hotelu o tym rozmawiać doprowadziły do czegoś, co najgorsze dla ludzi PO: przekonania, że potrafią zajmować się wyłącznie samymi sobą. Coraz więcej osób zaczyna dostrzegać, że prosta zamiana Grzegorza Schetyny na nieco młodszego lidera nie wystarczy, by problemy partii się skończyły. Podobnie jak zgłaszane co i rusz postulaty w sprawie zmiany logotypu czy nazwy ugrupowania. "Pokolenie trzydziestolatków w polityce żyje w przekonaniu, że wystarczy powiedzieć coś na konferencji prasowej i to już się dzieje. Tak to nie działa" - przekonuje polityk starszego pokolenia Platformy.
ZOBACZ: Ruch Trzaskowskiego. Tomczyk zdradza szczegóły
Szyld i marka PO to zresztą zarazem największy zasób, jak i największe obciążenie głównej siły opozycyjnej. Z jednej strony to konkretne pieniądze (głównie z subwencji budżetowej), realna władza (zwłaszcza w sejmikach wojewódzkich i wielu dużych samorządach), szereg działaczy, którzy na pstryknięcie palcami są w stanie przeprowadzić ogólnopolską operację, z drugiej jednak gigantyczne obciążenie. "Widać to było w kampanii prezydenckiej. Rafał Trzaskowski dotarł do pewnego pułapu, nad którym była już tylko niechęć. Ludzie mogą być wściekli na PiS, ich arogancję i afery, ale w ostatecznym rachunku i tak nie chcą powrotu do czasów sprzed roku 2015, a to im oferujemy" - słyszymy.
Sondaże bez ruchu Trzaskowskiego?
Problemem Platformy nie jest jednak diagnoza, ale leczenie. Nie wypalił ani gabinet cieni, który po cichu zamknięto, konkretnego efektu nie przyniosły dyskusje w ramach Klubów Obywatelskich, think-tank Platformy (Instytut Obywatelski) jest martwy i zajmuje się wypuszczaniem w mediach społecznościowych internetowych memów. Na to wszystko nakłada się niechęć do zaangażowania partyjnego wśród wielu Polaków. Jakąś formą odpowiedzi na te bolączki ma być Nowa Solidarność, czyli ruch społeczny, jaki chce powołać Rafał Trzaskowski, wykorzystując dziesięć milionów głosów, jakie padły na niego w II turze wyborów prezydenckich.
Ale i tutaj zaczynają się schody. Jeśli inicjatywa prezydenta Warszawy ma być obywatelska, a nie partyjna, to naturalną koleją rzeczy jest fakt, że musi zostać zbudowana na kontrze do Platformy, a przynajmniej na szorstkiej neutralności wobec dotychczasowych liderów opozycji. W PO wiedzą, że to nie może wymknąć się spod kontroli. Stąd takie apele do mediów jak ten Cezarego Tomczyka, by w sondażach nie uwzględniać ruchu Trzaskowskiego, bo przecież ten nie zamierza startować w wyborach. Tego rodzaju wypowiedzi powodują jednak, że wracamy do punktu wyjścia i pytania o to, jak apartyjny ruch obywatelski ma być budowany przez szeregowych działaczy partyjnych, którzy interweniują w sprawie tego, jak ma on wyglądać i być odbierany.
ZOBACZ: Trzaskowski: 5 września szczegóły nowego ruchu
I dlatego w Platformie najchętniej widzieliby w pomyśle Trzaskowskiego coś na kształt nowej wersji Komitetu Obrony Demokracji, czyli de facto przybudówki PO. W partii wiedzą bowiem, że na bazie ruchu społecznego można zbudować kilka licznych demonstracji w Warszawie, ale nie zastąpi to codziennej pracy organicznej. "Podam Panu przykład" - śmieje się polityk Platformy. "Prosiłem przy wyborach w 2019 ludzi z KOD, by chcieli wystartować, wzmocnić nasze listy wyborcze, zaangażować się na poważnie. Wykorzystaliśmy może ze dwa nazwiska. Reszta albo nie nadawała się do zebrania poważnej liczby głosów, albo nie chciała kandydować, uważając, że zaangażowanie na Facebooku i na manifestacji wystarczy. Szkoda na nich energii" - słyszymy.
Nie chcą umierać za Trzaskowskiego
Pomysł Trzaskowskiego ma jednak na razie więcej znaków zapytania niż jakichkolwiek pewników. Prezydent Warszawy sugeruje, że oprze swój ruch na samorządowcach i Unii Metropolii Polskich. Ale i ta baza nie jest do końca pewna: w ramach UMP są tacy prezydenci jak Rzeszowa (wsparł w wyborach parlamentarnych jednego z czołowych ziobrystów), Katowic (występował na konwencji PiS i zyskał wsparcie tej partii w wyborach) czy Krakowa i Szczecina, którym nie w głowie zaangażowanie ogólnopolskie. To jasne, że samorządowcy mają do rządu wiele uwag, pretensji i oczekiwań, ale zarazem i przekonania, że wiele spraw da się załatwić spokojnym, pragmatycznym dialogiem na zapleczu. Wsparcie antyrządowego ruchu Trzaskowskiego zamyka sporo z tych furtek do dyskusji i utrudnia załatwienie konkretnych problemów jak powiększenie miasta, decyzja o nowej siedzibie lokalnego gmachu sądu czy pieniędzy na inwestycje sportowe. Nie wszyscy są gotowi - jak Aleksandra Dulkiewicz czy Tadeusz Truskolaski - wziąć na siebie te polityczne koszty, byle wzmocnić polityczną pozycję prezydenta stolicy. Nie wszyscy samorządowcy chcą umierać za Trzaskowskiego, nawet jeśli na co dzień współpracują z nim albo po prostu go lubią.
ZOBACZ: Dulkiewicz podpisała się zarówno pod kandydaturą Hołowni, jak i Kidawy-Błońskiej
Jeśli ktoś uważał, że perspektywa braku zaplanowanych wyborów w ciągu najbliższych trzech lat otwiera spokojniejszy okres w polskiej polityce, powinien powoli zdawać sobie sprawę z błędu. Paradoksalnie to właśnie najlepszy okres do wykonywania ruchów niepopularnych, które mogą dać lepszą pozycję wyjściową przy kolejnym maratonie wyborczym. Im bliżej jesieni, tym więcej będzie wypadać spod dywanów, pod którymi walczą polityczne buldogi - i to niezależnie od barw partyjnych i sympatii ideowych: te najczęściej stają się tylko zgrabnymi narzędziami do uprawiania realnej walki o władzę: w ramach frakcji, partii, wreszcie całego państwa.
Czytaj więcej