"Tydzień Na Świecie Grzegorza Dobieckiego"
Subiektywna kronika wydarzeń międzynarodowych Grzegorza Dobieckiego, współautora programu "Dzień na Świecie" w Polsat News.
Trucizna rasizmu - określenie użyte przez Angelę Merkel po zbrodni w Hanau. 43-letni mężczyzna (Tobias R.) zastrzelił w dwóch barach z fajkami wodnymi (szisza, nargile) 9 osób. Było wśród nich pięciu Turków. Potem zabił swoją matkę i siebie samego. Niemieckie media określiły mordercę jako "skrajnego prawicowca", legalnie posiadającego broń, amatora strzelectwa sportowego. Według prokuratury, działał z pobudek ksenofobicznych.
Jego psychologiczny profil wydaje się kopią charakterystyki kilku białych supremacjonistów z USA, którzy zapisali się w kronice rasistowskich zamachów oraz - zwłaszcza - mordercy muzułmanów z Christchurch w Nowej Zelandii. Również w przypadku terrorysty z Hanau jego aktywność w mediach społecznościowych potwierdza zaburzenia psychiczne i przekonanie o pewnej "misji" do wypełnienia. Ale zbyt proste byłoby skwitowanie jego czynu stwierdzeniem, że "to wariat". Niemcy mają problem, bo zdarzeń o podobnym charakterze (choć nie tak krwawych) mieli ostatnio więcej. Osobny problem będą mieli z Turcją.
Niebezpieczne niezrozumienie
Wymowa dorocznego spotkania w Monachium przeczyła jego nazwie: Konferencja Bezpieczeństwa. Najgroźniejszą wizję roztoczył gospodarz, prezydent Niemiec. Według niego, Stany Zjednoczone pod rządami obecnej ekipy, zapatrzone tylko we własne interesy, odrzucają koncept społeczności międzynarodowej; Rosja przywraca siłę jako narzędzie polityki zagranicznej, a Chiny stosują się do norm prawa międzynarodowego tylko wtedy, gdy jest im to na rękę.
W Monachium badano zawartość Zachodu w Zachodzie, jak u Barei cukru w cukrze. Wyniki były różne, w zależności od tego, kto badał. Przedstawiciele tzw. Starej Unii, monopolizując na własny użytek nazwę "Europa", alarmowali, że Zachód zanika, a Europa - porzucona przez Amerykę - już się w świecie nie liczy jako siła. Reprezentanci Europy Środkowowschodniej, a także sekretarz generalny NATO, zauważali, że rzekoma amerykańska rejterada ze Starego Kontynentu nie znajduje potwierdzenia w faktach (wyjątkowe wzmocnienie wschodniej flanki Sojuszu Północnoatlantyckiego). Delegat USA zapowiedział w dodatku niemałe wsparcie finansowe dla inicjatyw energetycznych Trójmorza; oczywiście także w amerykańskim interesie. I - zupełnie inaczej niż zachodnioeuropejscy partnerzy (?) - ogłosił korzystny wynik badań nad konsystencją i kondycją Zachodu: wygrywamy z Rosją, wygrywamy z Chinami.
Jak się wydaje, w Monachium nikt nikogo do niczego nie przekonał. Nie zrobił też na nikim specjalnego wrażenia prezydent Ukrainy, przypominając, że wojna, jaką Rosja wydała jego krajowi - wojna w Europie - trwa już dłużej niż II wojna światowa.
Stracone Filipiny
Przekonaniem sekretarza stanu USA o wygrywaniu z Rosją i Chinami powinien zachwiać sygnał z Manili. Prezydent Rodrigo Duterte najpierw wychwalał Donalda Trumpa i nawet śpiewał o nim, "że jest światłem", później stracił dla niego uczucie i odrzucił zaproszenie do Białego Domu, a teraz chce zerwać z Waszyngtonem na dobre. Swoje sympatie polityczne Duterte lokuje dziś w Pekinie i Moskwie. Na sierpień zapowiedział definitywne wypowiedzenie umowy o współpracy wojskowej, z mocy której na Filipinach Amerykanie mają 7 baz i regularnie odbywają wspólne ćwiczenia z miejscową armią jako tzw. siły wizytujące.
ZOBACZ: Zamiast Filipin - Maharlika. Prezydent chce zmienić nazwę kraju
Duterte, polityk porywczy i brutalny (dozwalał morderstwa w walce z gangami narkotykowymi; niewykluczone, że zabijał sam), może zmienić zdanie, bo już mu się to zdarzało. Ambasada USA w Manili, a także dowództwo sił amerykańskich w regionie Indo-Pacyfiku, właśnie na to liczą. Sugerują departamentowi stanu negocjacje, które pozwoliłyby zachować Filipiny jako strategicznego partnera i najstarszego sojusznika Stanów Zjednoczonych w Azji (od 1940 r.). Prezydent Trump zbył wieści o decyzji Duterte lekceważącym komentarzem: jak chce, niech wypowiada umowę, oszczędzimy sporo pieniędzy.
Słownik francusko-rosyjski
W logice Emmanuela Macrona, choć wywodzi się on z narodu, który dał światu Kartezjusza, można dostrzec pewne niekonsekwencje. Prezydent Francji - niezmiennie głosząc potrzebę otwartego dialogu z Rosją - stwierdził (znowu: w imieniu Europy czy wręcz całego Zachodu), że sankcje nic nie dały, tak jak generalnie bezproduktywna okazała się dotychczasowa twarda postawa wobec Moskwy. Twarda, ale nie poparta siłą. Byliśmy słabi i nieustępliwi, pora to zmienić - powiedział Macron. Ponieważ wyposażenie się w siłę w wersji lansowanej przez niego (obrona europejska) nie znajduje uznania w oczach partnerów Francji - logicznie rysuje się tylko jeden alternatywny wariant obecnego stanu rzeczy: być słabym i ustępliwym... Tym bardziej to osobliwe, że ten sam szef V Republiki przestrzegał w Monachium przed nowymi rosyjskimi próbami destabilizacji zachodnich demokracji, którym to zamachom należy koniecznie przeciwdziałać.
W tym samym czasie (en meme temps – ulubiony zwrot Macrona), jakby dla ilustracji słuszności francuskich przestróg, rosyjski artysta-performer wrzucił do Sieci seksualny "kompromat" (revenge porn) dyskwalifikujący prezydenckiego kandydata na mera Paryża. Wybuchł skandal, kandydat został wymieniony: destabilizacja jak z podręcznika wojny hybrydowej.
COVID-19, kwarantanna
Już ponad 2 tys. śmiertelnych ofiar epidemii. Miasto Wuhan i prowincja Hubei pozostają matecznikiem koronawirusa. Matecznikiem stacjonarnym, bo pojawiły się również ogniska mobilne. Wielki wycieczkowiec "Diamond Princess" (ponad 3,5 tys. osób na pokładzie) co prawda stracił mobilność na dwa tygodnie, gdyż stał na kotwicy u wybrzeży Japonii. Tyle trwała kwarantanna: na pokładach dość umowna, bo wirus przeszedł na prawie 600 osób, jednak na zewnątrz szczelna.
Ale był jeszcze jeden statek pasażerski - "Westerham"; ten nie zamarł w bezruchu. On również wypłynął z Hongkongu, zabierając co najmniej jedną osobę zarażoną COVID-19. Przed "Westerham" zamykały swoje porty kraje dalekiego oraz południowego wschodu Azji. Przyjęła go dopiero Kambodża, prawdopodobnie pod presją Chin, którym jest posłuszna. Pasażerowie i załoga (1200 osób z różnych stron świata) nie zostali jednak odizolowani, zeszli na ląd w porcie Sihanoukville, po czym rozjechali się do domów. Szukaj wirusa w polu.
ZOBACZ: Koronawirus: nie żyje dwoje pasażerów z wycieczkowca Diamond Princess
Niechętny stosunek do kwarantanny objawiał się i na inne sposoby. Za ucieczkę ze szpitala zakaźnego odpowie przed sądem mieszkanka Petersburga. Za taki sam czyn - jak podały źródła południowokoreańskie - pewien obywatel KRLD został rozstrzelany. 50-letni mężczyzna z indyjskiego stanu Andhra Pradeś przypuszczał, że jest nosicielem koronawirusa, więc - by nie zarazić rodziny - odebrał sobie życie (był chory na grypę). W Chinach dłuższej izolacji zostanie poddany internauta Xu Zhiyong, który sugerował, że prezydent Xi Zinping nieudolnie walczy z epidemią, a Chinom generalnie jest potrzebna transformacja demokratyczna.
Rzeźnia numer pięć
W swojej słynnej książce Kurt Vonnegut pisał, że w Dreźnie w połowie lutego 1945 r. pod alianckimi bombami w ciągu trzech dni zginęło 135 tys. ludzi. Ale jego powieść to fikcja literacka, z pogranicza gatunku fantasy. Zresztą Vonnegut nie przywiązuje wagi do liczb; każda śmierć ma taką samą wartość, niezależnie od wielkości jej żniwa. Propaganda upadającej III Rzeszy ogłosiła Drezno "miastem męczeńskim", wyliczając niemal ćwierć miliona poległych cywilów.
W 75. rocznicę nalotów na Drezno Tino Chrupalla, wiceprzewodniczący Alternatywy dla Niemiec (AfD), powołał się na wspomnienia swojej babci i przedstawił szacunek skromniejszy: około 100 tys. ofiar. Obecne ustalenia historyków, już - jak się wydawało - przez nikogo niepodważane, przyjmują liczbę czterokrotnie mniejszą.
Drezno jest stolicą Saksonii, a tam – podobnie jak w innych wschodnich Landach - AfD umacnia swoją pozycję. Rocznica nalotów stworzyła jej dobrą okazję, by odcisnąć własne ślady na strzeżonym polu polityki historycznej. Aż tak zaniepokoiły one prezydenta Franka-Waltera Steimeiera, że uznał za konieczne publicznie potępić "fałszerzy historii, porównujących zabitych w Dreźnie z zabitymi w Auschwitz". Nazywanie Alternatywy dla Niemiec en bloc partią bez mała neonazistowską, nierzadko spotykane we wrogich jej mediach (i w żaden sposób nie wyjaśniające jej fenomenu), jest nadużyciem i pomówieniem. Tyle że niektórzy liderzy AfD sami się o to proszą.
Wejście Mike'a
Michael Bloomberg, były burmistrz Nowego Jorku, 8. na liście najbogatszych ludzi świata magazynu "Forbes" (majątek ok. 60 mld. dol.), po raz pierwszy wziął udział w debacie pretendentów do nominacji Partii Demokratycznej na wybory prezydenckie. Przekonywał, że jest jednoczącym centrystą, ale - sam przeciw wszystkim - wypadł dość niepewnie.
ZOBACZ: Bloomberg: wystartuję w wyborach prezydenckich, by pokonać Trumpa
Bloomberg rozpoczął kampanię ryzykownie. Na razie nie startuje w stanowych prawyborach, za to pompuje pieniądze (już 300 mln) w rzekę swoich spotów w telewizji i internecie. Demokratyczni konkurenci, z socjalistą Bernie Sandersem na czele, oskarżają go o zamiar "kupienia prezydentury". Tym sposobem "jednego aroganckiego miliardera miałby zastąpić inny arogancki miliarder". Bloomberg tym się różni od Trumpa, że jest dziesięciokrotnie bogatszy. Poza tym, jest proklimatyczny, antystrzelecki, a w biznesie - jak twierdzi - uczciwy. Przeprasza Czarnych oraz Latynosów za to, że w Nowym Jorku pozwalał policji, by ich nadgorliwie kontrolowała. Wobec tego przeciwnika Trump nadrabia miną, twittami i wzrostem: mówi o nim "Mini Mike". W sondażowych notowaniach u Demokratów Bloomberg jest już na 2. miejscu: po Sandersie, przed Bidenem.
Czytaj więcej