Za śmierć syna winią załogi karetek. Wzywali je trzy razy
Adam Wasilewski zachorował nagle. Jak twierdzi jego rodzina, silnie bolał go brzuch, był opuchnięty, zaczęła mu drętwieć twarz i brakowało powietrza. Do mężczyzny trzy raz wzywana była karetka. Lekarze twierdzili, że to tzw. trzydniówka. Gdy przyjechali za trzecim razem, konieczna była reanimacja. Niestety, pana Adama nie udało się uratować. Sprawę bada prokuratura. Zobacz materiał "Interwencji".
Zielone Kamedulskie to miejscowość w okolicach Suwałk. Mieszka tu pan Czesław Wasilewski z rodziną. Na początku czerwca jego syn źle się poczuł. Do 37-letniego pana Adama została wezwana karetka.
- Syn zaczął się źle czuć w sobotę, ale wiadomo, że człowiek czasem się źle czuje, to nie od razu idzie do lekarza. Wytrzymał z tym do poniedziałku. Wówczas czuł się naprawdę źle: silny ból brzucha, opuchnięty był, zaczęła mu twarz drętwieć i brakować powietrza. To uznali, że to jest tzw. 3-dniówka – mówi Czesław Wasilewski.
- Sam fakt, że zadzwonił po pogotowie, świadczy, że coś się działo, bo był twardy, jak to facet. Skoro zadzwonił, to naprawdę musiało się coś wydarzyć – dodaje Dorota Iwanowicz, siostra pana Adama.
Stan pogarszał się z godziny na godzinę
Z godziny na godzinę stan pana Adama się pogarszał. Do mężczyzny karetka była wzywana trzy razy. Rano pan Adam stracił przytomność.
- O 1 w nocy przyjechał drugi zespół pogotowia i stwierdził to samo, że to jest 3-dniówka. I też dali tylko zastrzyk przeciwbólowy i pojechali. Tak przed 6 rano on już sam nie zdołał z wersalki wstać, poprosił sąsiada, bo chciał do łazienki i po prostu zemdlał. Zaczął umierać, sąsiad go reanimował – wspomina Czesław Wasilewski.
- Przestraszyłem się, jak go zobaczyłem. Strasznie blady, spocony, miał drgawki. Powiedział: pomóż mi wstać do toalety, zadzwoń po pogotowie, bo źle się czuję. Pogotowie przyjechało po 5-6 minutach. Przeciągnęli go do pokoju, jak wieprza w rzeźni. Lekarz zaczął go reanimować. Po pewnym czasie zabrakło adrenaliny, dzwonili po drugi zespół karetki, żeby przywiózł leki, dowiózł tlen. Reanimacja trwała ponad dwie godziny, podczas tej reanimacji Adam był 3 razy defibrylowany – mówi sąsiad Paweł Toczek.
Pan Adam zmarł w swoim mieszkaniu. Cała rodzina nie może się z tym pogodzić. 37-latek osierocił dwoje dzieci.
- Odbieram to tak, jakby on był zamordowany, odebrano mu życie – mówi Czesław Wasilewski.
- Żeby wzięli go do szpitala, to ja rozumiem, zmarłby na stole operacyjnym, czy podczas badania. My byśmy wiedzieli, że zrobili wszystko, co mogli, a tak zostaliśmy z niczym – komentuje Dorota Iwanowicz, siostra pana Adama.
"Codziennie jeżdżę na jego grób"
Dyrekcja szpitala nie chciała rozmawiać z nami przed kamerą.
Rodzina nie może zrozumieć, dlaczego pan Adam nie został zabrany do szpitala. Po śmierci syna pan Czesław natychmiast zgłosił sprawę do prokuratury.
- Czekamy na wyniki sekcji zwłok, zabezpieczamy dokumentację medyczną, przesłuchujemy personel medyczny z załogi karetki pogotowia, który przyjechał na miejsce zdarzenia – informuje Joanna Orchowska z Prokuratury Rejonowej w Suwałkach.
- Chcę, żeby winni zostali pociągnięci do odpowiedzialności za śmierć mojego syna. Jeżdżę codziennie na jego grób, palę świeczki, płaczę, ale to już nic nie pomoże, ten żal mi w sercu zostanie – mówi Czesław Wasilewski.
- Pozostawił po sobie smutek, żal, pustkę, której nikt nie wypełni. Chciałabym, żeby nikt nie był tak potraktowany jak mój syn, żeby karetka zawsze udzielała pomocy – dodaje Maria Wasilewska, matka pana Andrzeja.
Czytaj więcej
Komentarze