Mimo alarmującej saturacji, nie zabrali jej do szpitala. Materiał "Interwencji"
Trwa śledztwo ws. śmieci zakażonej koronawirusem 57-letniej Jolanty Grządkowskiej z Legnicy. Gdy jej saturacja spadła do 80 proc., mąż wezwał karetkę, jednak dyspozytorka zaleciła otworzyć okno. Zespół ratownictwa w końcu przyjechał, ale stwierdził, że chora nie musi trafić na oddział, jeśli nie chce. Kobieta znalazła się w szpitalu dopiero trzy dni później. Wkrótce zmarła. Materiał "Interwencji".
57-letnia Jolanta Grządkowska z Legnicy zmarła na COVID-19 w maju tego roku. Chora była monitorowana przez krajowy system pomocy domowej. Pomimo takiego nadzoru, dyspozytorka pogotowia nie chciała wysłać do niej karetki. Kiedy wreszcie po trzech dniach pani Jolanta otrzymała pomoc lekarską, miała 80 proc. niewydolności płuc.
- Ta tak zwana pomoc domowa polegała na tym, że trzeba było mierzyć tę saturację i wysyłać im dane - opowiada Piotr Grządkowski, mąż Jolanty.
ZOBACZ: Ciała imigrantów w rzece na granicy? Straż Graniczna dementuje
- Mama miała saturację na poziomie 80 czy 75 proc., co znaczyło, że organizm nie jest już dotleniony, mózg nie myśli już racjonalnie. Wszystkie narządy zaczynają siadać, bo nie ma tlenu w organizmie - tłumaczy Katarzyna Michlic, córka Jolanty Grządkowskiej, która od 15 lat jest ratowniczką medyczną.
Saturacja spadła, wezwali pogotowie
Piotr Grządkowski opiekował się żoną w domu. Opowiada, że gdy saturacja spadła, zalecono wezwać pogotowie.
- To był pierwszy mój telefon do nich i dyspozytorka powiedziała, że żona niech wstanie, niech chodzi, otwierać okno, natleniać się i wszystko będzie dobrze - wspomina.
WIDEO: Materiał "Interwencji"
Specjaliści alarmują, że ratunek trzeba wzywać, w momencie, gdy saturacja spada poniżej 90 proc. Grządkowska miała tylko 80 proc. natlenienia organizmu, a dyspozytorka nie wysłała do niej karetki.
ZOBACZ: Holandia. Ponad tysiąc zachorowań na COVID-19 po imprezie tanecznej
- Później znowu ta sama sytuacja, oddzwaniają do mnie, że jest bardzo niska saturacja, proszę dzwonić (po karetkę – red.). Ja mówię, że dzwoniłem i w ogóle nie przyjęli mnie... – relacjonuje Piotr Grządkowski.
- Mama zemdlała w łazience, była półprzytomna, nie była w logicznym kontakcie, później zemdlała drugi raz – opowiada Katarzyna Michlic.
"Nie jest najgorzej"
- Przyjechała wreszcie karetka, pierwszy zespół. Nie wierzyli mi, tylko pytali żonę czy zemdlała, a żona mówi, że nie pamięta, żeby zemdlała. Zmierzyli swoim aparatem, saturacja wynosiła 82, może 83. To nadal mało. Ratownik odczytał i machnął ręką, że "nie jest najgorzej" - coś takiego powiedział. Żona usłyszała, a bardzo nie chciała iść do szpitala. I mówi: "To co, ja nie muszę iść do szpitala". Odpowiedział: "Jak pani nie chce, to pani nie musi" - opisuje Piotr Grządkowski.
- Mam żal do moich kolegów ratowników, którzy przyjechali i zbagatelizował objawy - przyznaje Katarzyna Michlic.
Dopiero za trzecim razem ratownicy zabrali zakażoną koronawirusem do szpitala. Jolanta Grządkowska zmarła trzy tygodnie później.
Śledztwo Prokuratury Rejonowej w Legnicy
Prokuratura Rejonowa w Legnicy prowadzi śledztwo w sprawie bezpośredniego narażenia Jolanty Grządkowskiej na utratę życia przez pracowników pogotowia. Z kolei dyrekcja pogotowia w swoim postępowaniu wyjaśniającym dopatrzyła się tylko uchybień w pracy dyspozytora, więc przeprowadziła dodatkowe szkolenie.
- Nie dostaliśmy żadnej informacji od prokuratury, że wszczęto jakiekolwiek dochodzenie w tej sprawie. Prokuratura także nie wnioskowała do nas o udostępnienie dokumentacji medycznej - mówi Szymon Czyżewski, przedstawiciel Pogotowia Ratunkowego w Legnicy i podkreśla, że "pacjentka nie wyraziła zgody na transport do szpitala".
ZOBACZ: Warszawa. Szpital Praski ma być covidowym. Władze miasta odwołały się od decyzji
- To pacjent ma ostatnie słowo, decydujące - stwierdził Czyżewski.
Prokuratura Rejonowa w Legnicy informuje, że w sprawie "przesłuchano świadków i uzyskano dokumentację medyczną oraz zapis zgłoszenia przyjętego przez dyspozytora Pogotowia Ratunkowego. Aktualnie w śledztwie niezbędne jest uzyskanie opinii zespołu biegłych lekarzy w celu dokonania oceny prawidłowości działania dyspozytora oraz członków zespołu ratownictwa medycznego".
- No i ta nagła, dosłownie nagła choroba, przerwała nam wszystko. Żona zostanie w naszych sercach, jest cały czas. Chociaż do tej pory nie wierzę, że jej nie ma, że się to wydarzyło - mówi Piotr Grządkowski.