Lekarze z zagranicy. Chcą pracować, ale nie mogą
Cały świat walczy z pandemią koronawirusa. Zakażonych osób jak i ofiar śmiertelnych wciąż jest dużo. Polska służba zdrowia jest na wyczerpaniu sił. Pojawiają się pomysły włączenia do walki z zarazą XXI wieku nawet dentystów. Tymczasem na wielu polskich uczelniach medycznych podczas pandemii zaprzestano organizowania egzaminów nostryfikacyjnych. Materiał Interwencji".
- Nostryfikacja to jest potwierdzenie nabytych kompetencji lekarskich, ukończenia studiów medycznych poza Unią Europejską, ale też potwierdzenie znajomości języka polskiego, aby móc leczyć Polaków - tłumaczy Marcin Tomkiel, rzecznik Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku.
Pan Ewgenij pochodzi z Rosji. Jest anestezjologiem. Kilka lat temu zdał egzamin nostryfikacyjny i dzięki temu może leczyć pacjentów w Polsce. Aktualnie pracuje w szpitalu w Prudniku koło Nysy. Dziś pomaga innym lekarzom zza granicy rozpocząć oficjalną pracę w Polsce.
- Szacujemy, że liczba lekarzy, którzy są w czasie nostryfikacji to około półtora do dwóch tysięcy. Przewaga to osoby z krajów byłego Związku Radzieckiego - mówi medyk.
ZOBACZ: Lekarze: pacjenci nie zgłaszają się na testy
- Jeśli chodzi o Ukrainę, to zarobki wynoszą tam w granicach tysiąca, dwóch tysięcy, jeżeli lekarz jest dobry, podobnie na Białorusi. To kilkaset złotych. W Rosji zarobki są wyższe, ale i ceny są wyższe - tłumaczy Rusłan Szoszyn, dziennikarz gazety "Rzeczpospolita".
Pani Julia pochodzi z Rosji. Od 5 lat mieszka w Mikołowie na Śląsku. Wcześniej w Moskwie pracowała jako pediatra - rok w szpitalu klinicznym i 9 lat w prywatnej klinice.
- Nie ma egzaminów, są kolejki, ludzie czekają. W pierwszą fale zastanawiałam się, co robić, pisałam maile. Teraz, kiedy mają zmieniać ustawę, też pisałam np. do szpitala w Tychach. Nie dostałam żadnej odpowiedzi - mówi.
"Wirus nie czeka"
- Powinno się ich wykorzystywać zwłaszcza, że w warunkach pandemii wojny z wirusem, wirus nie czeka, nie daje czasu. Edukacja medyczna w Rosji, Białorusi czy Ukrainie zbliżona jest do standardów zachodnich. Różni się terminologią, biurokratycznymi procedurami - twierdzi Szoszyn.
Pani Julia jest dermatologiem. Do Polski przyjechała rok temu z Petersburga w Rosji. Sprzedała tam mieszkanie i zamieszkała w Opolu. Uciekła wraz z 10-letnią córką Katią przed dyktaturą Władimira Putina. Marzy, aby pracować w swoim zawodzie i pomagać innym polskim lekarzom.
ZOBACZ: Wspólnota mieszkaniowa uznała, że lokatorzy… śmierdzą
- Studiuję na Uniwersytecie Opolskim język polski i niemiecki od podstaw. Jestem lekarzem, ale nie mogę pracować. Jestem zarejestrowana na egzamin państwowy, a teraz został odwołany - mówi pani Julia.
Do walki z koronawirusem także chce się włączyć pochodzący z Ukrainy pan Wiktor. Jest dentystą. W Kijowie prowadzi nadal swoją klinikę stomatologiczną, ale od 5 lat mieszka Szczecinie. Z powodu barku nostryfikacji musiał zająć się czymś innym. Otworzył dwie gruzińskie restauracje.
- Chciałem pomóc lekarzom polskim walczyć z chorobą, bo jestem lekarzem i uważam, że to mój obowiązek. Zgłosiłem się do Izby Lekarskiej w Szczecinie, ale dostałem odpowiedź negatywną - opowiada.
WIDEO: zobacz materiał "Interwencji"
"Siedzą w domach albo pracują na śmieciówkach"
Egzaminy nostryfikacyjne przeprowadzane w normalnych warunkach nie są łatwe. Średnio zdaje je około 30 proc. egzaminowanych lekarzy. Tym bardziej nie są zrozumiałe decyzje o odwołaniu czy ograniczeniu ich w czasach, kiedy każdy medyk jest ważny. Uczelnie twierdzą, że część kadry była na kwarantannie, a obostrzenia zabraniają przebywać teraz w grupach większych niż 5 osób.
ZOBACZ: "Sprawca pandemiczny". O przemocy w czasach koronawirusa
Reporter: Czy inne egzaminy się odbyły?
Marcin Tomkiel, Uniwersytet Medyczny w Białymstoku: Tak, cały czas odbywają się egzaminy online.
Reporter: To czemu nie można nostryfikacji w wersji online?
Tomkiel: Tego się nie da przeprowadzić w sposób techniczny. Nie ma platformy, która by uwzględniała specyfikę tego egzaminu. Ani osób, które mogłyby to weryfikować.
- Ta ilość lekarzy półtora-dwa tysiące nie są wykorzystywane. Albo siedzą w domach, albo pracują na umowach śmieciowych np. w Biedronkach - mówi Ewgenij Mozgunow.
Czytaj więcej