Bezdomność w czasie pandemii. Jak wygląda życie na ulicy?

Polska
Bezdomność w czasie pandemii. Jak wygląda życie na ulicy?
"Interwencja"
Dziennikarze "Interwencji" sprawdzili, jak wygląda życie na ulicy w czasie pandemii.

Pandemia koronawirusa uderzyła w osoby bezdomne. Trudniej o pracę dorywczą, ciężko dostać się do schroniska, bo obowiązuje kwarantanna, a aby zostać skierowanym na test na Covid, należy być ubezpieczonym. "Interwencja" sprawdziła, jak wygląda życie na ulicy w czasie pandemii.

Godzina 21, okolice Dworca Centralnego w Warszawie. Wolontariusze w ramach akcji "Medycy na ulicy" bezpłatnie pomagają osobom bezdomnym. Jedną z nich jest pan Rafał, który od 11 lat żyje na ulicy. Wcześniej pracował jako fryzjer, ma 35 lat.

 

- Zacząłem za dobrze zarabiać. Popadłem w narkotyki i alkohol. Straciłem pracę, straciłem mieszkanie. Chciałem wrócić do domu. Okazuje się, że jestem wymeldowany w ogóle z mieszkania. Ci wolontariusze starają się pomóc każdemu – opowiada "Interwencji".

 

ZOBACZ: System nie wytrzymuje. Wstrząsające relacje ratowników medycznych

 

- Jesteśmy takim zespołem szaleńców, który od dziesięciu lat przyjeżdża w różne miejsca, od sześciu lat na Dworzec Centralny i udziela pomocy ludziom w kryzysie bezdomności – wyjaśnia Anna Jastrzębska, wolontariuszka, prezes fundacji "Fortior".

 

Anna Jastrzębska jest psychotraumatologiem. Jest też prezesem fundacji "Fortior", ale wszyscy mówią na nią po prostu "Matka". W rozmowie z "Interwencją" opowiada, jak zmieniło się pomaganie bezdomnym w czasie pandemii.

 

Wideo: dziennikarze "Interwencji" sprawdzili, jak wygląda życie na ulicy w czasie pandemii

  

"Teraz tego narzędzia nie mamy"

 

- Do tej pory sama rozmowa z pacjentem, takie "bycie", możliwość przytulenia drugiego człowieka, potrzymania go za rękę gdy rozmawiamy o trudnych sytuacjach, była dla nas bardzo ważnym narzędziem pracy. Teraz tego narzędzia nie mamy – przyznaje.

 

Jeden z wolontariuszy fundacji - Michał Chełstowski - dodaje, że bezdomni przez pandemię stracili możliwości utrzymania. - Wcześniej mogli sobie postać na parkingu i zarobić jakieś pieniądze, kupić jedzenie. Nagle, z dnia na dzień, tego nie było, więc dosłownie nie mieli co jeść, wtedy też uruchomiliśmy rozdawanie jedzenia – mówi.

 

Pan Jerzy Fabisiak ma 58 lat, z czego prawie sześć spędził na ulicy. Od czerwca tego roku jest jednym z podopiecznych Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej. W schronisku w warszawskiej dzielnicy Ursus próbuje wyjść na prostą.

 

ZOBACZ: Tymczasowy szpital na Okęciu. Błaszczak: gotowy przed końcem miesiąca

 

- Żeby zrobić sobie test, trzeba być ubezpieczonym. Trzeba iść do lekarza pierwszego kontaktu, jeżeli się idzie, człowiek jest nieubezpieczony, odsyłają do sanepidu, sanepid z powrotem do lekarza pierwszego kontaktu – opowiada.

 

Bezdomnym został po śmierci mamy. - Opiekowałem się nią, była leżąca, miała Alzhaimera. Gdy zmarła, nie mogłem się z tym pogodzić, nie ukrywam, był przy tym alkohol - wspomina.

 

Pan Jerzy mówi, że miał szczęście, ponieważ trafił na swojej drodze na Adrianę Porowską, dyrektorkę schroniska. Jej praca nigdy nie była łatwa, ale teraz, w dobie koronawirusa, to prawdziwe wyzwanie ze względu kwarantannę.  

 

- Ja sobie nie wyobrażam komuś powiedzieć, żeby miał jeszcze jeden dzień spać na ławce, albo że jeszcze dziesięć dni musi być na ulicy. To jest po prostu niewyobrażalne – mówi Adriana Porowska, prezes Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej.

 

Dlatego w domu Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej działa specjalny bufor dla niepełnosprawnych osób bezdomnych, które chcą się dostać do schronisk. Problem w tym, że nie ma na to dodatkowych środków. Mimo to pani Adriana się nie poddaje.

 

"Poczekaj do poniedziałku"

 

- Teraz niech pan sobie wyobrazi, że przechodzi pan koło człowieka chorego i pan mu mówi o godzinie 22:00: "poczekaj do poniedziałku, jak otworzą". Przecież to jest głupie! To nie tak powinno działać – zwraca uwagę prezes Porowska.

 

- Przed pandemią ludzie przychodzili po żywność codziennie. Teraz jest to tylko raz w tygodniu. Wcześniej, przed pandemią, ludzie przywozili ubrania dla osób bezdomnych, teraz każdy się boi. Po prostu tych ubrań nam nie dowożą – opowiada bezdomny Piotr Szliter.

 

Równie ciężka sytuacja jest w schroniskach dla osób chorych, takich jak np. w domu prowadzonym przez wspólnotę "Chleb Życia". W tym miejscu zarówno pracownicy, jak i podopieczni są więźniami pandemii.

 

- Rozmawiamy przez okno, ponieważ ja również mieszkając tutaj, przebywając całodobowo z osobami bardzo ciężko chorymi, nie opuszczam domu, żeby nie narazić ich na zakażenie – tłumaczy Renata Trzeszczak, kierownik schroniska dla osób bezdomnych "Betlejem" w Warszawie. Kobieta nie opuszcza placówki od… marca.

 

ZOBACZ: Diagnozowanie koronawirusa. Ratownikom ma pomagać aplikacja

 

- W schronisku jest około 75 osób, z czego wszystkie osoby są chore i wszystkie wymagają jakiejś pomocy. Do opieki nad nimi mamy jedną pielęgniarkę i chyba półtora etatu opiekuna – dodaje Renata Trzeszczak.

 

Dla naszych bohaterów, zarówno tych dotkniętych kryzysem bezdomności, jak i tych, którzy im pomagają, najważniejszy jest powrót do normalności. Ale dopóki trwa pandemia, to nie będzie możliwe.

 

- Jest ta choroba i boję się. Nie wiadomo, kiedy człowiek się może zarazić. Mam nadzieję, że spełni się moje marzenie, zobaczę się z dziećmi, zobaczę wnuczkę – mówi Piotr Szliter, bezdomny.

msl/ "Interwencja"
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Przeczytaj koniecznie