Pilnie potrzebował pomocy. Zmarł w pożarze
Leszek Biliński z Warszawy zmarł w wyniku pożaru w swoim mieszkaniu. Kilka dni wcześniej jego siostra oraz sąsiedzi alarmowali, że wymaga on pilnej, całodobowej opieki w specjalnym ośrodku. Najpierw jednak szpital wypisał go po leczeniu do domu, a później pomoc społeczna podczas odwiedzin nie zdecydowała się na błyskawiczne działania. Materiał "Interwencji".
67-letni Leszek Biliński od urodzenia mieszkał na Dolnym Mokotowie w Warszawie. Z powodu chorób neurologicznych był na rencie. Mieszkał sam. Miał tylko siostrę, która na stałe przebywa w Stanach Zjednoczonych. Na początku lutego pan Leszek trafił do szpitala.
- Pani doktor poinformowała mnie, że brat miał podejrzenie o mikroudar, że ma dwa krwiaki: śródmózgowy i przymózgowy. Ja tam przy tej słuchawce i drżałam, a pani doktor, będąc cały czas w szpitalu mi mówiła: pani jest tu niepotrzebna, pani nie przyjeżdża – opowiadała Anna Bilińska, siostra pana Leszka.
ZOBACZ: Śmierć partnera Aryny Sabalenki. Nowe informacje policji
Szpital Wolski wypisał pana Leszka do domu 29 lutego. Mężczyzna nie otrzymał swojej karty leczenia. Siostra prosiła, by szpital umieścił brata w jakimś ośrodku opieki do czasu, aż przyleci do Warszawy. Szpital powiadomił tylko opiekę społeczną.
- Pytałam: czy mój brat mógłby być skierowany od was na rehabilitację, bo wiem, że jak szpital kieruje, to jest o wiele szybciej. Powiedziała do mnie: nigdy w życiu takiego zaświadczenia pani nie wydam, czy pani wie, tam się czeka sześć tygodni. Pani doktor powiedziała, że „w domu to on sobie da radę, będzie chodził przy ścianach” – zrelacjonowała telefoniczną rozmowę Anna Bilińska, siostra pana Leszka.
"Interwencja": Pilnie potrzebował pomocy. Zmarł w pożarze
- Znalazłam pacjenta w domu leżącego na podłodze. Został pozostawiony przez zespół przewozowy karetki na podłodze, w pokoju – wspomniała pani Marta, sąsiadka pana Leszka.
ZOBACZ: Zarogów. Pijany kierowca nie zatrzymał się do kontroli. Ucieczkę zakończył w rowie
Sąsiadka: Kto cię tu położył?
Pan Leszek: Sam się położyłem.
Sąsiadka: A dlaczego się położyłeś?
Pan Leszek: Bo nie mogę się dowlec do łóżka.
Sąsiadka: Już ci pomagam, czekaj.
Szpital nie odniósł się do sprawy, mimo że redakcja "Interwencji" nie chciała zapytać o schorzenia pana Leszka, ale o procedury.
- Ja pani żadnych informacji na temat pacjenta nie mogę udzielić. Wszystko jest zgodnie z procedurami i z obowiązującymi przepisami – przekazała Aneta Winogrodzka ze Szpitala Wolskiego w Warszawie.
- Szpital w moim przekonaniu ma obowiązek powiadomić Sąd Rodzinny, dlatego że mamy do czynienia z osobą niepełnosprawną. Osobą nie tylko niepełnosprawną fizycznie, ale prawdopodobnie w ogóle nieświadomą co do swojego stanu – oceniła adwokat Eliza Kuna.
Następnego dnia po powrocie do domu, pana Leszka odwiedziły panie z opieki społecznej. Obecna była też sąsiadka, która na prośbę siostry pomagała i przynosiła jedzenie. Pan Leszek odmówił pomocy.
ZOBACZ: Kolejki na badania. Jak długo czekają pacjenci onkologiczni?
- 1 marca panie się pojawiły. Zasugerowały, że pacjent musi sam wyrazić chęć, sama napisała na oświadczeniu, że pacjent odmawia pomocy i podsunęła panu do podpisania. I pan Leszek podpisał oczywiście. Ja myślę, że nie do końca wiedział, co podpisuje, gdyby dostał do podpisania informację, że będzie miał te usługi, to również by podpisał – twierdzi pani Marta.
Reporterka: Ale one nie widziały, w jakim on jest stanie, nie widziały tych odchodów na podłodze?
Pani Marta: Widziały.
- Byli pracownicy opieki społecznej, którzy temu panu po prostu chcieli udzielić pomocy – zapewnił Damian Kret, rzecznik prasowy Dzielnicy Mokotów w Warszawie. Reporterka "Interwencji" zwróciła uwagę, że przynieśli nawet pampersy, ale dowiedzieli się, że nie będzie miał kto ich zmieniać, bo pan Leszek nie jest w stanie tego zrobić samodzielnie.
- Nawet w przypadkach, kiedy przyjeżdża po człowieka karetka i odmówi on zabrania do szpitala czy przyjęcia stosownej pomocy, to jego prawo jest nadrzędne. Urzędnicy czy lekarze mogą tylko rozłożyć ręce – przyznał.
Urzędnicy uruchomili procedury
Znajomi pana Leszka nadal alarmowali opiekę społeczną oraz ośrodek zdrowia. W poniedziałek 4 marca lekarz wystawił zaświadczenie, że pacjent wymaga stałej opieki. Jeszcze tego samego dnia dokument trafił do MOPS-u. W środę, 6 marca nad ranem, w mieszkaniu pana Leszka wybuchł pożar. Mężczyzna zmarł na skutek poparzenia.
- Nie mieliśmy do czynienia z człowiekiem ubezwłasnowolnionym. A po drugie jeszcze mocniej chciałbym zaznaczyć jedną rzecz: gdyby sąsiedzi, być może potencjalna rodzina, zgłaszali te sprawy i zgłaszali, jakie są warunki bytowe, do takiej tragedii by nie doszło – stwierdził Damian Kret, rzecznik Dzielnicy Mokotów w Warszawie.
ZOBACZ: Sprawa Pegasusa. Kiedy lista nielegalnie inwigilowanych?
- Jeżeli oczywiście w toku tego postępowania ujawnią się inne okoliczności, które by wskazywały na to, że sytuacja pokrzywdzonego już na kilka dni czy w okresie poprzedzającym sam ten pożar, była trudna i wymagała reakcji innych służb, w tym być może pomocy społecznej, oczywiście będziemy to wyjaśniać – zapewnił Szymon Banna z Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
- Ja bym się czuła lepiej, gdybym wiedziała dlaczego mój brat przedwcześnie umarł, bo on miał 67 lat. Jedynym moim bratem był, rok ode mnie starszym, tylko jego miałam, tu w Polsce nie mam już nikogo… Mógł żyć – podsumowała Anna Bilińska, siostra pana Leszka.
Materiał wideo dostępny jest tutaj.
Czytaj więcej