Prowadząca pytała kiedy ten dół nazwał depresją. - Słowo depresja jest przez nas nadużywane. W sensie klinicznym to stan, który utrzymuje się minimum dwa tygodnie. W moim przypadku trwało to miesiące, zanim zdecydowałem się to nazwać. Idąc po raz pierwszy do specjalisty byłem pewien, że usłyszę: "weź się z garść, to nie jest depresja" - przyznał Plawgo.
- Okazało się, że przyszedłem trochę późno. Cieszyłem się jednak, że po tę poradę sięgnąłem - dodał.
"Musiałem odłożyć swoje ego"
- Wydawało się, że jestem człowiekiem o żelaznej psychice, urodzonym zwycięzcą, który przegrywa z samym sobą. Nie jest w stanie wyjść z łóżka i wykonać podstawowych czynności. To spowodowało, że musiałem odłożyć swoje ego i przełamać się, wyjść ze strefy komfortu. Pójście do psychiatry wcale nie jest stygmatyzujące - podkreślił gość "Nowego Dnia".
Plawgo przyznał, że zakończenie kariery było ulgą. - Musiałem walczyć z kontuzjami, to powodowało dyskomfort. Zakończenie tego etapu życia, pójście krok dalej było trudnym egzaminem, ale okazało się, że nie było to takie straszne. Trudniej było później, np. przez niepowodzenia w pracy - mówił.
- Nie było wielkich wyzwań, ale codzienny, mały stres sprawiał, że zaczynałem się pod tym ciężarem uginać - powiedział były lekkoatleta w Polsat News.
Czytaj więcej
Komentarze