Polak zainspirowany hasłem "Go home Polish" rozpoczął wędrówkę z Walii do Polski

Polska
Polak zainspirowany hasłem "Go home Polish" rozpoczął wędrówkę z Walii do Polski
Instagram/michaliwanowski

Hasło "Go home Polish", które zobaczył kilka lat temu na murze w Cardiff, stało się dla fotografa Michała Iwanowskiego inspiracją do wyruszenia z końcem kwietnia w podróż między jego dwoma domami - Polską i Walią. Dokumentowana przez niego piesza wyprawa przez Europę to projekt artystyczny.

- Interesuje mnie kwestia tożsamości we współczesnej Europie, to jak przyjmujemy Innego. Sam mam dwa domy. Osobiście nigdy nie spotkałem się z wrogością jako cudzoziemiec, a podczas tej wyprawy doświadczam życzliwości, ale wiemy, że takie sytuacje mają miejsce, szczególnie w obliczu Brexitu - powiedział Iwanowski.

 

- Cała Europa jest poorana doświadczeniami migracji. Mówimy: go home Polish, biała Polska, biała Europa, a wciąż żyją wśród nas ludzie, którzy też musieli opuścić swój dom. Musimy o tym wiedzieć, w tej historii nie może być białych kartek - dodał.

 

"Mnie nikt nie legitymował"

 

Na swojej trasie we francuskiej Dunkierce był świadkiem, jak umundurowani funkcjonariusze szukali w zbożu, a potem legitymowali współczesnych uchodźców, prawdopodobnie z Afryki i Bliskiego Wschodu. - Byli zwyczajnie ubrani, mieli walizki, mogli być wzięci za turystów, jak ja. Mnie tymczasem nikt nie legitymował, może dlatego, że jestem białym mężczyzną? - powiedział Iwanowski.

 

 

The far outskirts of Dunkirk. I am high on the sun, music and nostalgia, the most potent of drugs. Like the first time I kissed or took off on a plane, I felt lightness and heaviness in equal measures, an undisturbed connection to my own body, to the road, to the trees, to the planet, and to the entire universe. I existed and existed fully for that moment. Two minutes later I noticed some commotion ahead: a police van, and officers questioning a group of men. Men in striped joggers, men with heavy suitcases. Men with suspicious papers. Men with no papers at all. Another police van came down. In the distance, a single officer was wading through a field of wheat, checking for other immigrants, methodically combing the field lengthwise, like a hound trained to scare the fowl out of hiding. Made me think of Theresa May running through the fields of wheat as a child. Bread will be made out of this wheat. But not just yet. I stared at the officer for a while, walking him with my eyes, occasionally returning to the two vans. To my left was an insect hotel - a box built for bugs to move in. A home for bugs made by humans. I noticed dry blood on my hand and fingers. I could not locate the wound. I smiled at a man pacing the pavement. He smiled back. A heavy bride crossed the busy street, following a photographer with 4 cameras dangling off him like trophies. We nodded. #gohomepolish

Post udostępniony przez Michal Iwanowski (@michaliwanowski)

 

Obecnie jest już we wschodnich Niemczech, z powodu panujących tam upałów przeżył ostatnio poważny kryzys. - Zasłabłem, rzuciłem plecak i usiadłem na skraju drogi. Czułem się strasznie złamany, myślałem: aha, to tak się ludzie poddają. W upale prędko skończyła mi się woda, jadłem tylko dzikie czereśnie rosnące przy drodze. Po półtorej godzinie ruszyłem jednak szukać wody, miałem na ten dzień zaplanowany nocleg i coś mnie tam ciągnęło - opowiadał.

 

Niezwykłe spotkanie

 

W miejscu, gdzie nocował, spotkał 94-letnią kobietę, wysiedloną po wojnie ze Smolca na Dolnym Śląsku. - Opowiadała mi, jak szły z matką w korowodzie ludzi, od stycznia do maja, czasem w 30-stopniowym mrozie, kiedy do jedzenia dostawali zamarznięty chleb. Pewnego dnia jej matka siadła przy drodze na kamieniu i powiedziała, że dalej nie idzie, nie ma siły. Cecylia powiedziała jej, że będzie ją tak długo bić po twarzy, aż wstanie i pójdzie dalej. Poszła, przeżyły tę drogę. Cecylia nigdy nie wróciła do Smolca, ale pamięta swój dom i płacze, kiedy go wspomina - powiedział Michał Iwanowski.

 

 

I guess it was a matter of time. On Wednesday I crashed and decided to throw in the towel. My body gave up on me, and so did my mind, categorically and without any warning. The heat of the last few weeks had drained me of all energy supplies and the more water I drank, the weaker I was becoming. I ended up throwing all my stuff into the bushes in a tantrum, and sitting by the side of the road with quivering lips and the mother of all self-pity by my side. It lasted a few hours. I got back up. I'm mentioning it in order to give some context to the story I’m about to tell you. The Mother Pole on my compass was hard at work. It was leading me to Cacilie, a 94-year-old beaut of a woman, the short and fat kid everybody loved and still does. She grew up in Smolec, a village just outside of Wroclaw, now Poland. I have known Smolec all my life, mostly from the train window as I went to visit my grandparents or later, when I commuted to university. I was born some 40 kms away. Up till 1945 Smolec was German, but as the war ended, most Germans were forced to leave. In a procession driven by skinny horses, a river of people started flowing West. They began in -30. Children did not know how to eat frozen the slices of bread rationed out. They moved 20 - 30 kms a day, just as I am now. The procession was endless, moving steadily at a pace you had to keep. If you slowed down and stayed behind, you were unlikely to catch up with your folks. Many children were lost. At one point her mother, Gertrude, was so exhausted that she sat down on a border stone and said she was done, she would not walk anymore. That’s when Cacilie grabbed her and said ‘I will slap your face until you start walking again.’ The mother listened. They all made it alive. I sat with Cacile for a couple of hours, belly laughing. She reminded me of my own grandmother - resettled from Lithuania to Wroclaw. What homes the German families left behind, the incoming Polish families were supposed to turn into homes. A shift that scarred both sides for life. She gives the best hugs. I will remember those the next time I sit down and feel like throwing in the towel. #gohomepolish @celfcymruarts

Post udostępniony przez Michal Iwanowski (@michaliwanowski)

 

Bohaterami jego dających do myślenia zdjęć, dokumentujących wyprawę i publikowanych na fotograficznym serwisie społecznościowym są napotkani na trasie ludzie, obiekty - pokazywane często z nietypowej perspektywy, przyroda, a także on sam. Każdemu towarzyszy krótka historia. Napotkanych ludzi pyta o to, co znaczy dla nich dom, dzieli się z nimi swoją opowieścią. Wystawy dokumentujące tę artystyczną podróż zostaną otwarte 21 września jednocześnie w Warszawie i Caernarfon w Walii. - To będzie zdrowa, zbalansowana dieta ludzkich doświadczeń - zapowiada Iwanowski. Projekt został sfinansowany przez Arts Council of Wales, instytucję kultury walijskiego rządu, wspierającą rozwój sztuki w Walii.

 

Kolejna taka wyprawa

 

To kolejna artystyczna wędrówka Iwanowskiego. W 2013 r. przeszedł pieszo z rosyjskiej Kaługi do Wrocławia drogą, którą w 1945 r. pokonał jego dziadek, uciekając z bratem z sowieckiego obozu. Na jej podstawie powstała wystawa, prezentowana w wielu miastach, oraz książka pt. "Clear of people" (Z dala od ludzi).

 

Michał Iwanowski urodził się w 1977 r. w Świebodzicach, jest absolwentem anglistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Po studiach wyjechał do Walii, obecnie żyje i pracuje w Cardiff. Ma obywatelstwo polskie i brytyjskie. W swoich pracach porusza tematykę pamięci i jej relacji z obrazem fotograficznym. W 2009 r. otrzymał nagrodę Emerging Photographer, przyznawaną przez kanadyjską Magenta Foundation. Obecnie poza projektami artystycznymi, Iwanowski prowadzi zajęcia praktyczne w Ffotogallery w Cardiff. Jego prace były prezentowane na wielu wystawach w Polsce oraz Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Grecji, Litwie, Holandii, Hiszpanii, Gruzji i Australii.

 

PAP

dk/
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Przeczytaj koniecznie