Polacy tłumnie wyszli w weekend na ulice. "Zabrakło treści. To był stracony czas"

Polska
Polacy tłumnie wyszli w weekend na ulice. "Zabrakło treści. To był stracony czas"
PAP/Rafał Guz
Sobotni protest KOD-u

Manifestowali przekonani, że - w zależności od poglądów - walczą o Trybunał Konstytucyjny i bronią demokracji lub właśnie rozbili przy urnach wyborczych układ, który rządził Polską. Rzeczywistość według polskich politologów jest jednak zupełnie inna - manifestanci wpisali się w trwający od lat ideologiczny spór.

- W Polsce od wielu lat na dowolny temat, który staje się przedmiotem sporu partyjnego, elementem bipolarnej sytuacji politycznej, głosy Polaków rozpisują się schematycznie. Na samym końcu nie liczy się meritum. Jeżeli należysz do grupy, która utrzymuje więź z pewnym liberalno-lewicowym establishmentem, to masz określone zdanie w określonych tematach. Jeżeli masz bardziej prawicowe poglądy, cała dyskusja jest tak ustawiona, że należy bronić określonych działań pewnej partii - twierdzi w rozmowie z polsatnews.pl dr Krzysztof Mazur z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

 

Sobotni marsz zorganizowany przez Komitet Obrony Demokracji oraz niedzielny Marsz Wolności i Solidarności zwołany przez Prawo i Sprawiedliwość były głównymi wydarzeniami weekendu. Jasną linią podziału między manifestantami była ocena ostatnich działań prezydenta Andrzeja Dudy i rządu PiS wobec Trybunału Konstytucyjnego. Według Mazura - jedynie powierzchownie. - Na samym końcu nie chodzi o Trybunał, tylko o hasła przeciwników Jarosława Kaczyńskiego i jego zwolenników - uzupełnia.

 

- To, która opcja polityczna będzie miała ilu sędziów TK, nie jest czymś, co zasadniczo zmieni świadomość Polaków, skoro nie wyszli na ulice nawet przy podnoszeniu wieku emerytalnego, przeciw czemu było 80 proc. z nas. Podobnie było z referendum o JOW. To był przerost formy nad treścią - twierdzi z kolei prof. Rafał Chwedoruk z Uniwersytetu Warszawskiego.

 

Nieodrobiona lekcja


Politolog dodaje, że organizatorzy obu manifestacji powinni się uczyć przygotowywania takich wydarzeń od związkowców. - To najsprawniejszy podmiot społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Jeśli organizują manifestację, zawsze mają bardzo konkretne cele. To np. reforma czy odwołanie jakiegoś prezesa. W tym wypadku żadna z manifestacji nie deklarowała konkretnego celu. Pierwsze protesty pod budynkami publicznymi mówiły nam, że ludzie nie lubią Jarosława Kaczyńskiego. To nie był specjalnie odkrywczy komunikat. Niedzielna manifestacja powiedziała nam, że obecnie rządzący i ich zaplecze nie cenią sobie elity poprzedniej władzy. To też wiemy od dekady. W tym sensie to był czas dla obu stron stracony – mówi Chwedoruk.


W opinii Chwedoruka obie manifestacje mogły tylko służyć mobilizacji przekonanych i mobilizacji struktur, co jednak miało istotne znaczenie zwłaszcza w przypadku opozycji. - W Polsce klęska wyborcza powoduje zawsze dezorganizację i dezorientację elektoratu. W przypadku sobotniej manifestacji to była podstawa - dodaje.


Chwedoruk krytykuje także przebieg marszów. - Mieliśmy (w sobotę - przyp. red.) manifestację prowadzoną w dużej mierze przez Ryszarda Petru, w której brał udział także Roman Giertych, a w tle leciało "Imagine" Johna Lennona. Utwór pacyfistyczny, a sam Lennon przez prawie całe dorosłe życie był inwigilowany przez CIA. Z kolei Sławomir Neumann mówił o obronie dorobku 25-lecia, a Barbara Nowacka o sprawiedliwości społecznej. Wyszło groteskowo. W niedzielę natomiast mieliśmy szerokie dywagacje historiozoficzne wygłaszane na wiecu często na bardzo wątłych podstawach merytorycznych. Pod tym względem ktoś, kto nie jest zaangażowany w któryś z tych obozów, niezbyt mógł zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi - uważa.

 

Chwedoruk zwraca uwagę także na paradoks dotyczący sobotniej manifestacji. - Ironią historii jest, że to Bronisław Komorowski przedstawił projekt ustawy o zgromadzeniach publicznych, który pozwoliłby każdej władzy latwo zablokować organizację każdej manifestacji, a druga ironią jest, że projekt zmiażdżył Trybunał Konstytucyjny.

 

Zamiast jakości - ilość

 

Dyskurs dotyczący obu manifestacji zdominowała medialna przepychanka dotycząca liczebności marszów.  Według szacunków ratusza w demonstracji KOD-u wzięło udział 50 tys. osób, a w marszu PiS 15 tys. osób. Policja oceniła dokładnie odwrotnie – w sobotę manifestowało 17-20 tys. osób, a w niedzielę 40-45 tys. Ton mediom narzucili użytkownicy mediów i społecznościowych i sami politycy, którzy spierali się, czyja manifestacja miała więcej zwolenników.

 

- W licytowaniu się na liczby nie ma nic zaskakującego. Skupianie się na nich to prosty schemat. Kto kogo bardziej popiera, kto zmobilizuje więcej - uważa Mazur. Liczebność na zgromadzeniach w żaden sposób nie przekłada się jednak na wynik wyborczy. - Czasem większość mają partie, które mają trudność z mobilizacją swojego elektoratu, ponieważ interesuje ich umiarkowana linia. Środowiska mające określoną agendę łatwiej się mobilizują, ale nigdy nie wygrywają. Marsz Niepodlełości to najlepszy przykład. Ludzie, którzy go co roku organizują, nie są potem w stanie stworzyć propozycji wyborczej, która spotkałaby się z odzewem ze strony wyborców - dodaje.

 

Jego słowa potwierdza Chwedoruk. - Gdyby manifestaje  o czymkolwiek świadczyły, Polską rządziłby Ruch Narodowy. Trudno oceniać skalę społecznej mobilizacji. PO wciąż jest polityczną potęgą, to partia, która rządzi większością polskich województw. Jej zdolności do ściągnięcia ludzi w krótkim czasie w jedno miejsce są duże. PiS z kolei współpracuje z "Solidarnością" i od wielu lat konsoliduje różne środowiska - przekonuje.

 

polsatnews.pl 

pr/luq
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Komentarze

Przeczytaj koniecznie