14 osób zginęło w ataku na lotnisko wojskowe w Syrii. Pentagon: USA nie brały udziału w nalotach

Świat

Co najmniej 14 bojowników zginęło w poniedziałek nad ranem w ataku rakietowym na bazę lotniczą sił syryjskich w prowincji Hims w środkowej Syrii - poinformowało Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka. Wśród zabitych są członkowie oddziałów irańskich. Mimo oficjalnych dementi Waszyngtonu i Paryża, eksperci nie wykluczają, że to francuskie pociski rakietowe uderzyły w syryjskie lotnisko.

Na razie nie wiadomo, kto dokonał ataku na lotnisko wojskowe T-4, znane również pod nazwą Tijas - powiadomiło Obserwatorium mające siedzibę w Londynie.

 

Eksperci przypuszczają, że był to wynik francusko-amerykańskiej koordynacji, w której Paryż odegrał rolę bezpośredniego wykonawcy.

 

Zarówno przedstawiciele Pentagonu jak i ministerstwa obrony Francji zaprzeczyli jakoby siły amerykańskie bądź francuskie były zaangażowane w atak. Według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka w ataku zginęło co najmniej 14 osób, w tym irańscy bojownicy walczący po stronie sił lojalnych wobec prezydenta Syrii Baszara el-Asada.

 

Eksperci: Trump i Macron zapowiadali reakcję

 

Francuscy komentatorzy zwracają w poniedziałek uwagę, że po sobotnim ataku chemicznym we Wschodniej Ghucie, w którym zginęły "dziesiątki osób", prezydenci USA i Francji Donald Trump i Emmanuel Macron zapowiedzieli "potężną i wspólną odpowiedź".

 

Obserwatorzy przypominają też, że w ostatnich miesiącach szef francuskiego państwa kilka razy zapowiadał "zdecydowaną odpowiedź" na przekroczenie przez Damaszek "czerwonej linii", jaką byłby "udowodniony atak chemiczny na ludność cywilną".

 

Według eksperta od spraw wojskowych radia RFI Oliviera Fourta za francuskim atakiem przemawia również to, że Trump dopiero w poniedziałek ma odbyć konsultacje ze swymi doradcami wojskowymi. Ten sam ekspert zastanawiał się jednak, czy "tylko przypadkową zbieżnością jest dzisiejsze (9 kwietnia) objęcie stanowiska doradcy prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego przez »jastrzębia« Johna Boltona, który od dawna wzywa do bombardowania Syrii".

 

Generał Dominique Trinquand, który w ubiegłym roku był doradcą Macrona, gdy ten kandydował na prezydenta, w poniedziałkowym wywiadzie radiowym przypomniał, że zachodnią koalicją w Syrii dowodzą Stany Zjednoczone. - Niezależnie od tego, czy na spust nacisnęli Francuzi, czy Amerykanie, jest to wspólna akcja obu sojuszników - wskazał generał.

 

Resort obrony Rosji: za atak odpowiada Izrael

 

"Siły rosyjskie, irańskie oraz siły libańskiego ruchu Hezbollah", sprzymierzone z siłami prezydenta Syrii Baszara el-Asada, stacjonują w bazie T-4, która jest położona między miastem Hims a Palmirą - podało Obserwatorium, które dysponuje siecią informatorów w Syrii.

 

Media w Libanie sugerują, że bazę lotniczą syryjskich sił powietrznych mogło zaatakować izraelskie lotnictwo. Zapytana o to rzeczniczka Izraela odmówiła komentarza.

 

W czasie konfliktu w Syrii Izrael wielokrotnie atakował lokalizacje armii syryjskiej, uderzając w konwoje i bazy wspieranych przez Iran milicji, które walczą u boku sił prezydenta Baszara el-Asada.

 

Według rosyjskiego resortu obrony poniedziałkowy atak na bazę syryjskich sił powietrznych w prowincji Hims przeprowadziły Dwa izraelskie myśliwce F-15. 

 

"Samoloty dokonały ataku z libańskiej przestrzeni powietrznej, wystrzeliwując osiem pocisków rakietowych. Syryjska obrona powietrzna zestrzeliła pięć z ośmiu rakiet" - sprecyzował resort obrony Rosji.

 

Zdaniem generała Trinquanda wykluczyć należy raczej akcję izraelską. Choć Izrael często interweniuje w Syrii, to działa wyłącznie w obronie własnych interesów - aby zapobiec atakom na swe terytorium lub w odpowiedzi na takie ataki. Ponadto - jak tłumaczył generał - wydaje się, że w zbombardowanej bazie zginęli Irańczycy, a Izrael, który nie waha się przed atakowaniem sterowanego z Teheranu Hezbollahu, radykalnej szyickiej organizacji z Libanu, stara się unikać bezpośredniego uderzenia w siły irańskie.

 

Reżim Asada podejrzewał, że ataku dokonały USA, jednak rzecznik Pentagonu zaprzeczył. 

 

- W tym czasie (w poniedziałek rano czasu lokalnego w Syrii - red.) Departament Obrony USA nie przeprowadził żadnych nalotów w Syrii (...) Jednak nadal uważnie obserwujemy sytuację (w tym kraju) i wspieramy wysiłki dyplomatyczne mające na celu pociągnięcie do odpowiedzialności tych, którzy używają broni chemicznej, zarówno w Syrii, jak i poza nią - stwierdził rzecznik. 

 

Telewizja informuje o kilku ofiarach śmiertelnych

 

Syryjska telewizja państwowa poinformowała, że w wyniku rzekomego ataku rakietowego sił Stanów Zjednoczonych na lotnisko T-4 niedaleko starożytnego miasta Palmira w środkowej Syrii kilka osób zginęło, a kilka zostało rannych; nie podano jednak żadnych konkretnych liczb.

 

Wcześniej oficjalna syryjska agencja prasowa SANA informowała o "wielu ofiarach".

 

Źródło wojskowe, cytowane przez agencję Reutera, poinformowało, że syryjskiej obronie przeciwlotniczej udało się zestrzelić osiem rakiet wystrzelonych w bazę.

 

Atak chemiczny na szpital

 

Po domniemanym użyciu w sobotę broni chemicznej w Dumie we Wschodniej Gucie prezydent USA Donald Trump oświadczył, że prezydent Syrii Baszar el-Asad "słono zapłaci za ten atak chemiczny".

 

W niedzielę Organizacja Syrian American Medical Society (SAMS) oskarżyła syryjskie władze o atak chemiczny w sobotę wieczorem na szpital w Dumie we Wschodniej Gucie, w którym miało zginąć co najmniej 41 osób. Władze w Damaszku odrzucają te oskarżenia. 

 

PAP

mta/
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Komentarze

Przeczytaj koniecznie