"On mi coś dosypywał". Matka Maksa i Leny o Grzegorzu B.

Polska

Wiadomość o śmierci 6-miesięcznego Maksa z Rzeszowa, który trafił do szpitala z pękniętą czaszką i licznymi obrażeniami ciała obiegła całą Polskę. O sprawie zrobiło się jeszcze głośniej, gdy podejrzany o zabójstwo chłopca Grzegorz B. wyjawił, że przez 1,5 roku znęcał się nad siostrą Maksa, 2,5-letnią Leną. "Interwencja" dotarła do matki dzieci. Jak to możliwe, że nie zauważyła dramatu córki?

Półroczny Maksymilian trafił do rzeszowskiego szpitala w piątkowe (28 lipca) popołudnie. Karetkę wezwała 23-letnia matka, Karina M., gdy zauważyła, że dziecko nie daje oznak życia. Dzięki akcji reanimacyjnej udało się przywrócić chłopczykowi czynności życiowe. Miał liczne obrażenia ciała, w tym dwa pęknięcia czaszki, krwiaka mózgu i połamane żebra. Zmarł w sobotę po południu.

 

Karina M. zauważyła, że Maks jest nieprzytomny po powrocie do domu. Pod jej nieobecność chłopczykiem oraz 2,5-letnią Leną opiekował się znajomy kobiety, 40-letni Grzegorz B. Ojciec nie mieszkał z dziećmi i żoną.

 

"Sprawiało mu satysfakcję, gdy widział u dziecka przerażenie"

 

- Podczas rozmowy z prokuratorami Grzegorz B. zaprzeczał, że ma coś wspólnego ze śmiercią chłopca, jednak w pewnym momencie stwierdził, że chce współpracować - mówił w poniedziałek podczas konferencji prasowej Łukasz Harpula, prokurator okręgowy z Rzeszowa.

 

- Grzegorz B. Powiedział, że od około 1,5 roku znęca się nad Lenką. Nie potrafił wytłumaczyć dlaczego. Robił to tak, aby nie widzieli tego rodzice, kiedy zostawał sam z Leną. Dokuczał jej, przyduszał, szarpał i sprawiało mu satysfakcję, czy też pozwalało mu to na odstresowanie, że widział u dziecka przerażenie - dodał prokurator.

 

"Prali go, aż się przyznał"

 

Krewni Grzegorza B. twierdzą, że jest on niewinny.

 

-  Nie zrobił tego nigdy w życiu, na 100 procent. Prali go, aż się przyznał. Rano zmienił zeznania. Tabletek nie brał, bo siostra była w Austrii. On jest chory nerwowo - stwierdził jeden z członków rodziny mężczyzny w rozmowie z reporterem "Interwencji".


Prokuratura przedstawiła swoje ustalenia na temat dnia, w którym mały Maksymilian doznał śmiertelnych obrażeń.

 

- Grzegorz B. po raz kolejny zjawił się w domu małżeństwa. W sposób podstępny namówił matkę, żeby na dłużej wyszła z mieszkania (miała czekać na stacji benzynowej na przesyłkę dla B. - red.) i po raz kolejny zaczął znęcać się nad Lenką. W tym momencie zaczął płakać Maksymilian - mówił prokurator Harpula.

 

Grzegorz B. stwierdził, że gdy wziął chłopca na ręce, zadzwonił telefon. Wówczas dziecko miało mu wypaść z rąk. Prokuratura nie dała jednak wiary tym tłumaczeniom i postawiła mężczyźnie dwa zarzuty: zabójstwa Maksymiliana oraz znęcania się ze szczególnym okrucieństwem nad Leną. Na trzy miesiące trafił on do aresztu.

 

"Nie wiedziałam nic"

 

Jak to możliwe, że przez 1,5 roku matka Leny nie zauważyła, że ktoś znęca się nad jej dzieckiem? Karina M. nie zgodziła się na oficjalną rozmowę przed kamerą. - On mi coś dosypywał, dzieciom dosypywał. Ja nie wiedziałam nic - powiedziała.

 

Sąsiedzi nie mają o kobiecie najlepszego zdania, choć żaden z nich nie zauważył w wyglądzie dzieci nic, co wzbudziłoby ich niepokój.

 

- Ona zawsze bardzo oschło zwracała się do tej Leny - powiedziała jedna z sąsiadek Kariny M.


- Kiedyś zwróciło moją uwagę, że tam była jakaś rodzinna awantura. Ktoś kogoś wyrzucił z domu. O dziwo policja z tymi ludźmi załatwiała sprawy na podwórku, na ulicy. Wtedy sobie uświadomiłam, że lepiej ich omijać z daleka - dodała inna.

 

Ponad rok temu rodzina została objęta procedurą niebieskiej karty.

 

- 9 sierpnia ubiegłego roku wszczęte zostało dochodzenie po informacjach ze szpitala w Rzeszowie, o możliwości maltretowania dziecka. Półtoraroczną dziewczynkę przywieziono wówczas ze złamaniami obu nóżek. Rodzice dziecka wskazali, że mogło do tego dojść podczas zabawy na placu zabaw, gdy dziewczynka spadła z huśtawki - poinformował Konrad Wolak, zastępca komendanta miejskiego policji w Rzeszowie.

 

"Robiono tu rejwach straszny, że on ukradł dzieci"

 

Miesiąc temu ojciec dzieci, po kłótni, wyprowadził się od swojej żony. Okazuje się, że do tej tragedii wcale nie musiało dojść.

 

– Te dzieci tu były. Ojciec wziął je, bo coś tam było w domu nie tak. Były ze 4 dni - powiedziała sąsiadka ojca dziecka. - Tu się opiekowali tymi dziećmi ze dwa tygodnie przed tym, co się stało. Tylko, że ona (Karina M. – red.) przyjechała z policją i jej rodzice przyjechali z policją. Robiono tu rejwach straszny, że on ukradł dzieci. Gdyby one tu dalej były, do tego by nie doszło - dodała.

 

Interwencja, polsatnews.pl

 

ml/luq/
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Komentarze

Przeczytaj koniecznie